W końcu dom!
Umierałam już z nudów w tej małej mieścinie. Z tęsknoty również. Odliczałam dni do powrotu, snując plany na popołudnia.
Nadal trochę jeszcze wściekła usiłuję zetrzeć resztki sadzy z pleców i włosów. Mimo zniszczonej bluzy (mam nadzieję, że się spierze!), jestem zadowolona. Jedyne, co nie dawało mi spokoju, był fakt, że spędzam całe popołudnie z W. Nie byłam pewna jak się mam zachowywać. Wyszło na to, że traktowałam go, jakby nie był W. a jakimś człowieczkiem, z którym spędzam czas w pustym magazynie razem z Mik. i M. Skoro uważa mnie za przyjaciółkę, niech mu będzie. To on tak myśli; nie ja..
Ponownie stałam się obojętna. Nie przeszkadza mi jego obecność, obrazy z przeszłości próbuję zamazać dużą jak na mnie ilością wina. Próbuję śmiać się Losowi w twarz. Długo tak pociągnę? Nie wiem. Znowu balansuję na granicy. Jeden głupi krok czy osłabienie i opadnę na dno. A chyba tego nie chcę.
To takie męczące. Mam dość. Tak skrajne uczucia siedzą w mojej głowie. Miotają mną raz na jedną, raz na drugą stronę. To jak zabawa w przeciąganie liny. Czuję się jak ta lina.
Zaczynam otwierać się na kartkach. Niedbałymi, szybko nakreślonymi literami zostawiam swój autoportret w zeszycie. Kolejna terapia? Może kolejny akt bezsilności? Nie wiem. Nie wiem nawet, czy pomaga. Staję się tylko ciałem. Wszystko inne ulatuje, kamienieje, zanika. Mam ochotę siedzieć i patrzeć się w dobrze nie określony punkt.
Z drugiej strony chcę słońca za oknem. Chcę zjeść w pośpiechu obiad i wybiec gdzieś przed siebie. Śmiać się w głos, tańczyć i dobrze się bawić. Pomimo tej obojętności w środku.
Mam dość.
Kim ja do cholery jestem...?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz