Dobrze, bo idę na koncert i przez ten jeden wieczór nie będę tkwiła przy komputerze, niszcząc moje życie towarzyskie. Idzie ze mną M., Mik. i Wiwi. Parę innych ludzi też znam. Będzie fajnie. Znowu wino, butelki piwa, przytulanie praktycznie nie znanych mi osób i udawanie przed rodzicami, że jestem trzeźwa. Kocham to, bo to odskocznia od szarej codzienności. Łaknę spotkań z różnymi poglądami, charakterami, stylami bycia. Wszystkiego dopełnia wino truskawkowe.
Żyć nie umierać, chciałoby się powiedzieć.
A jednak nie... To tylko jeden wieczór. Odskocznia, jak wcześniej napisałam. Jednak to koniec. Koniec bycia M. i Mik. jako "my" a początek bycia jako "on" i "ona". Źle mi z tego powodu. Widziałam jak się scalają duszami, a teraz przeżywam razem z nimi śmierć tego, co ich łączyło. Nie mam na to wpływu - doskonale o tym wiem. Jedyne, co mogę im dać w tym momencie, to wsparcie. Mam nadzieję, że ich nie zawiodę.
Chyba się poddaję. Biernie obserwuję to, co dzieje się w okół mnie. Czekam, aż wszystko potoczy się po mojej myśli bez jakiejkolwiek mojej ingerencji czy wysiłku. Wiem, że to bezsensowne. Ale po prostu straciłam wiarę w siebie samą i w to, że ja cokolwiek mogę, cokolwiek umiem, cokolwiek znaczę...
Jestem na siebie za to wściekła. Nienawidzę mojego zrezygnowania i tak niskiej samooceny. Tyle, że nic mi nie pomaga. Zawsze myślę, że komplementy w moją stronę to oszustwa, przymilanie się, fikcja. I nie umiem pozbyć się tego przekonania.
Założę maskę. Niech nikt nie widzi. Szeroki uśmiech i dziwne żarty. To zatuszuje wszystko.
Warta tyle co rozlane piwo na chodniku...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz